poniedziałek, 24 czerwca 2013

Pasterz Kniei

     Ostatnio były wiersze to dzisiaj będzie tekst ciągły :) Kilka moich przemyśleń i odczuć przybranych w fabularną formę. Życzę miłej lektury ;)

Pozdrawiam serdecznie, Wołchw Witomysł.


   Pasterz Kniei



    Stanąłem na rozległej polanie rozciągającej się pomiędzy skrajem gęstego, dzikiego lasu, a wolno płynącą, szeroką rzeką. Myślałem. A może zwyczajnie szukałem? Szukałem ścieżki tej najważniejszej, pomiędzy ścieżkami duszy. Była, jest i zawsze będzie. Ukryta, gdzieś głęboko teraz, ale niezmienna od narodzin. Tylko jaka? Kto ustanowił jej bieg? Chciałem imion, świadomości? Nie wiem. Wiem jedno  – chciałem poczucia obecności, poczucia mocy. Chyba najbardziej doskwierającym uczuciem była wtedy tęsknota za czymś… nienazwanym. Jeszcze nienazwanym. Jak można tęsknić za czymś, skoro nie wie się nawet co to? Jak się okazuje można. Tęskniłem, tylko nie wiedziałem jeszcze za czym. Ruszyłem w stronę rzeki. Może tam znajdę odpowiedź.
    Pierwszy krok – pierwsza myśl. Patrzyłem przed siebie. Gdzieś pomiędzy gałęziami krzaków widziałem srebrzyste błyski . Poruszały się tak powoli jak moje myśli. Napłynął spokój, cisza. Gdzieś na dnie duszy czułem, że w tej ciszy ktoś przemawia. Nie wiedziałem jeszcze kto, ani co mówi. Ale czułem głos. Głos potężny, ale spokojny i pełen dobroci. Jak głos rodziców.
     Poszedłem dalej. Natrafiłem na mur suchych krzaków. Delikatnie dotknąłem jednej z gałęzi. Spodziewałem się tylko dotyku martwego drewna, dlatego też całym moim ciałem wstrząsnął dreszcz kiedy poczułem coś więcej. Tyle skojarzeń przetoczyło się przez umysł. Życie, dusza, pieśń. Nie rozumiałem słów, ale poczułem głęboką, piękną i nieco smutną pieśń. A razem z nią poczułem coraz silniej wypełniający mnie spokój. Nie opuszczał mnie. Odwróciłem się więc w stronę pól zasłanych złotym zbożem i ruszyłem przed siebie wiodąc dłonią po gałęziach i liściach. Wciąż nieprzerwanie czułem pieśń. Nie słyszałem, a czułem właśnie. Nie chciałem jej przerywać. Jej piękno było niewyobrażalne. Wiedziałem już, że jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś tak wspaniałego.
     Dotarłem wreszcie do prześwitu w zaroślach. Dostrzegłem tam idealne zejście nad rzekę. Kiedy oderwałem dłoń od delikatnych gałązek to uczucie pieśni zniknęło. Żałowałem, jednak zamiast znów dotknąć gałęzi ruszyłem w dół. Coś ciągnęło mnie nad rzekę. Zszedłem po dość stromym spadzie porośniętym trawą do miejsca gdzie ziemia styka się z wodą. Przykucnąłem na brzegu i zapatrzyłem się w wodę. Obserwowałem w skupieniu każdą falę, każdy błysk, załamanie światła, ruch. Nie wiem jak długo tak się wpatrywałem. Mogła to być godzina, dwie… dla mnie były to sekundy tylko. Sekundy w innym świecie. Przepełnionym jakąś dziwną i piękną magią, życiem. I tym spokojem, który już wcześniej dał o sobie znać. Dopiero gdy się ocknąłem zdałem sobie sprawę, że znów czuję pieśń. Tym razem inną. Głębszą i chyba mniej spokojną. Tak jakby ta pieśń oddawała istotę istnienia rzeki, zaś tamta należała do roślin. Może tak było? Może wcześniej szedłem przy śpiewie krzewów, zaś teraz wsłuchuję się w głos rzeki? Żałowałem tylko niezmiernie, że właściwie tego śpiewu nie słyszę, a tylko go czuję.
     Nagle poczułem jak pieśń przybiera na sile. Sama się nie zmieniła, jednak czułem ją coraz mocniej, coraz wyraźniej. Jakby wynurzała się z głębiny wodnej rzeki. Z każdym wyśpiewanym słowem coraz bliżej i bliżej powierzchni. Wtedy wiedziałem co muszę zrobić.
     Wstałem i wyszedłem znów na złote pola. Ruszyłem w stronę pobliskiego lasu i wszedłem między drzewa. Długo błąkałem się między nimi szukając tego, co podpowiadała mi pieśń. Zbierałem, szukałem, znosiłem na jedno miejsce. Złamane konary, pnie. Wszystkie podobne. I żaden z żywego drzewa. Miałem ze sobą nóż i topór. Wiedziałem jednak, że nie po to, aby ścinać i rąbać żywe drzewa. Czułem wciąż na sobie ich baczne, ale spokojne spojrzenie. Nie mogłem ich skrzywdzić. Nie chciałem.
     Miałem już to, czego potrzebowałem. Obłe fragmenty drzew. Jednak ja widziałem w nich coś innego. Widziałem dumne postacie, twarze mądre, dobre i wyniosłe. Twarze Bogów. Kiedy jednak patrzyłem na ten zbiór poczułem, że to nie jest miejsce dla nich. Należy im się inne. Znów zacząłem błąkać się między starymi, potężnymi, wielkimi swą mądrością drzewami. W szumie liści słyszałem słowa. Słowa mowy drzew, nie dla ludzkich uszu. Przynajmniej tak podpowiadał umysł. Serce mówiło, że są i zawsze będą mędrcy, którzy tą mowę pojmują, którzy potrafią rozmawiać z drzewami i duchami lasów.
    Wtedy dotarłem na skraj lasu. Mijałem to drzewo już kilka razy tego dnia, jednak dopiero teraz je poczułem. Spojrzałem w górę. Wielki, rozłożysty, wspaniały dąb. Obejrzałem go z każdej strony. Ujrzałem, że został on rozdarty uderzeniem pioruna. Jednak dalej żył. Poczułem niewyobrażalną, świętą siłę tego drzewa. Oto najwspanialszy z posągów. Oto najświętsza z rzeźb. Rzeźba stworzona wolą i mocą Bogów.
     Wszystkie wcześniej zebrane konary przyniosłem pod to drzewo i ułożyłem w jego korzeniach. Wiedziałem doskonale co robić dalej. Pieśń zabierała ode mnie wszelką wątpliwość. Wyznaczała każdy następny krok. Dawała wiedzę za wypełnianie jej słów. Wiedzę, której wcześniej nie posiadałem. Słowa, których wcześniej nie miałem w głowie teraz wypowiadałem głosem prosto z duszy. Pewność. Uśmiechnąłem się od samego poczucia siły i spokoju płynącego z tej pewności. Przysiadłem w cieniu szumiących delikatnie liści dębu, złapałem za pierwszy z konarów. Wyciągnąłem topór i nóż i zacząłem rzeźbić. Powoli wykrawałem w drewnie to, co sam widziałem w nim już wcześniej. Oczy pełne mądrości, siły, dobra i miłości. Usta zacięte niezachwianą wolą. Brody długie, miecze ostre, dłonie dające życie, rogi dające obfitość i odpowiedzi. A z każdą rzeźbą poznawałem imiona. Imiona z którymi miałem od teraz podążać całe życie. Imiona Bogów, którzy będą mnie strzegli, opiekowali się mną. Imiona Bogów, którzy dają mi najwspanialsze z darów – życie i miłość.
      Każdą stworzoną rzeźbę stawiałem wokół dębu. Nie zastanawiałem się ani chwili nad ustawieniem którejkolwiek z nich. To jakby one, a raczej ci, których przedstawiały, kierowały mymi rękami. Tak podczas rzeźbienia, jak i podczas ustawiania rzeźb. Kiedy skończyłem ostatnią rzeźbę i ustawiłem ją na wybranym przez nią samą miejscu dostrzegłem, że już nastała noc. Noc chmurna i bezksiężycowa. Dojrzałem mgły unoszące się znad rzeki i wpływające powoli między drzewa. Serce moje napełniło się lękiem.
      Poczułem jakiś powiew. Nienaturalny dźwięk. Szelest liści niewywołany wichrem, złamana gałązka. Odsunąłem się pomiędzy posągi, pod drzewo. Stanąłem plecami do niego i obserwowałem co się dzieje wokół mnie. Cała moja dusza napełniała się lękiem nienazwanym i pozbawionym słów. Mgła zbliżała się coraz bardziej. Powoli mnie otaczała. W jej ruchach brakowało naturalnej płynności i spokoju. Jakby wyciągała po mnie ręce, chciała się dostać jak najbliżej. Nie dotknęła jednak żadnej z rzeźb, nie przekroczyła wyznaczonego przez nie kręgu. Jednak zaraz za jego granicą snuła się jak głodny drapieżnik. Miałem nieodparte wrażenie, że w tej mgle jest coś świadomego i jednocześnie wrogiego. Im dłużej na nią patrzyłem tym wyraźniej to widziałem. Widziałem jak groza, jak gniew i nienawiść ukryte w szarych smugach przybierają coraz bardziej realne kształty. Gdzieś, na granicy wzroku przeskoczył jakiś cień. To znów przez sekundę ujrzałem jakby ludzką postać wśród pasm oparu. Gdzieś dostrzegłem oczy, gdzieś szpony, gdzieś kły. Czułem, byłem pewien, że to nie jest zwykła mgła. I, że mgła jest tylko schronieniem dla istot w niej ukrytych. Dla czegoś, co jest wściekłe, przepełnione chorą nienawiścią, tak zimną, że zmroziła moją krew. Cały zacząłem się trząść. Postacie, przeróżnie wykrzywione, widziałem coraz wyraźniej. A najwyraźniej wyczuwałem ich intencje. Krew, czuły krew. I czuły życie. A to dwie rzeczy, które ich popychają do działania. Wtedy to zrozumiałem. Głód krwi i nienawiść do żywych. Szli, byli coraz bliżej. Niemal już słyszałem oddechy, ślinę ściekającą z pysków. Niemal już czułem jak bestialsko rozrywają moje ciało, jak urządzają sobie biesiadę nad moimi zwłokami pojąc się moją krwią i męcząc duszę. Czułem oddechy pozbawione ciepła i widziałem oczy pozbawione głębi. Tylko nienawiść. Tylko gniew. Wtedy usłyszałem wycie. Na gałęzi nade mną przysiadł kruk. Spojrzałem na niego odruchowo, sam nie wiedząc dlaczego właściwie odwracam wzrok od zagrożenia. Ale zjawy się jakby zatrzymały. Horda znieruchomiała. Wyczułem coś poza tym chłodem i nienawiścią. Lęk? Strach? Przerażenie? Mój umysł nie wyobrażał sobie czegoś, co mogłoby te istoty przerazić. Czy są one w ogóle zdolne do lęku? Nie wiem, jednak zwąc to lękiem ludzki umysł łatwiej może to pojąć. Są rzeczy między ludźmi i są rzeczy między duchami. Te dwa światy nigdy się do końca nie poznają i nie przenikną. Jednak nie to wtedy zajmowało mój umysł. Kruk zaczął krakać, odpowiedziało mu kolejne wycie. Najpierw z głębokiego lasu, potem gdzieś z pomiędzy pobliskich drzew. Serce i dusza się rozradowały. Jednak umysł był sparaliżowany jeszcze większym przerażeniem. Co to? Czemu nadchodzą wilki? Czemu przywołuje je kruk? Czemu zmory są tak przerażone, że zamarły w bezruchu, niemal jak ja? Nagle mgła zawirowała zupełnie inaczej niż wskazywał na to ruch powietrza. Między na wpół realne, na wpół materialne postacie strzyg wpadły wielkie wilki. Zaczęły warczeć, wyć, biegać we mgle. Zmory pierzchały w przypadkowych kierunkach, rozpływały się w powietrzu. Wraz z ich ucieczką mgła rzedła. Zupełnie już przylgnąłem do drzewa. Kruk siedział nade mną i przekręcał głowę zerkając to na mnie to na wilki. One zaś postąpiły dalej, bez przeszkód przekroczyły święty krąg. Miałem wrażenie, że jakby skłaniały głowy mijając rzeźby, po przekroczeniu granicy wyznaczonej posągami zachowywały się jakby z nabożną czcią. Wtedy kruk poderwał się gwałtownie z gałęzi. Poderwałem głowę i podążyłem za nim wzrokiem. Wylądował na szczycie wielkiego sękatego kostura trzymanego w dłoni przez postać, której jeszcze przed chwilą tu nie było. Widziałem tylko cień. Kiedy zaczął się zbliżać ujrzałem przedziwną postać, jednak od razu wiedziałem, że jest innej natury niż te złe duchy. Ze starczego, na wpół drzewnego oblicza biło dobrem i ciepłem. Gdzieś w głębokim mroku oczodołów pełgały ciepłe pomarańczowe płomyki. Długa spleciona z gałązek, bluszczu i liści broda nadawała mu wygląd budzący szacunek i powagę, ale i sympatię. Podszedł do mnie powoli, krokiem nad wyraz lekkim, jak na tak ogromną postać. Przyklęknął zaraz przede mną i spojrzał mi w oczy. Wtedy zrozumiałem wszystko. Wszystko co pojawiało mi się do teraz w głowie ułożyło się w jedną całość. Wyjaśnił mi to potężny posłaniec Bogów, władca tego lasu przez ludzi zwany Borowym lub Leszym. Pokłoniłem się mu. On wtedy wstał. Odwrócił się i odszedł w las. Miałem wrażenie, byłem przekonany, że odwracając się jakby się do mnie uśmiechnął.
      Całą noc, do rana spędziłem przy tym świętym drzewie składając podziękowania Bogom. Za ratunek, za posłańca i za wyjaśnienie. Posłaniec wyjawił mi nie tylko moje dziedzictwo, ale też drogę. Wiedziałem już którędy iść. Niedługo przed wschodem słońca złapałem za długi, prosty kij i ruszyłem podpierając się nim. Ruszyłem na niedalekie długie i wysokie wzgórze. Wdrapywałem się spokojnie, bez pośpiechu. Szedłem na szczyt pogrążony w rozmyślaniach. Dostałem od Bogów nową drogę. A może nie nową? Może już od dawna nią szedłem, a ten moment zrozumienia po prostu jest jej częścią. Wiem jedno, nim odejdę do Nawii czeka mnie wiele pracy tutaj, w Jawii. Wiele pracy ku chwale Bogów i Przodków, dla moich braci i sióstr.
      Dotarłem na szczyt wzgórza. Rozejrzałem się. Oto moja kraina. Już nie pusta, znana, jałowa. Teraz jawiła mi się jako kraina pełna duchów, znanych mi duchów. Istot, które mi pomogą, jeśli będę umiał poprosić. Pode mną u stóp wzgórza zobaczyłem jezioro Dąbie. Dobrze znane, widziane setki razy. A teraz jednak piękniejsze, bogatsze, pełniejsze. Za nim wąski pas ziemi za którym z kolei rozciągał się wielki błękit. Bałtyk, morze Jantaru. Strzybóg wraz ze wschodem Słońca zesłał lekki wiatry, który rozwiał mi włosy. Wsparłem się mocniej na kosturze czując zmęczenie wspinaczką. Fale nagle rozpaliły się złotem i czerwienią. Skłoniłem spokojnie głowę oddając hołd Swarożycowi.  Potem, na szczycie tego wzgórza oddałem też hołd wszystkim Bogom, potem zaś Przodkom. Ruszyłem spokojnie w stronę swego domostwa. Strzybóg dął coraz mocniej, Perperuna zesłała deszcz, Płanetnicy ściągali chmury. Niedługo niebiosa rozpali Perun.

    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz