Ostatnio były wiersze to dzisiaj będzie tekst
ciągły :) Kilka moich przemyśleń i odczuć przybranych w fabularną formę. Życzę
miłej lektury ;)
Pozdrawiam serdecznie, Wołchw Witomysł.
Pasterz Kniei
Stanąłem na rozległej polanie rozciągającej się pomiędzy
skrajem gęstego, dzikiego lasu, a wolno płynącą, szeroką rzeką. Myślałem. A
może zwyczajnie szukałem? Szukałem ścieżki tej najważniejszej, pomiędzy
ścieżkami duszy. Była, jest i zawsze będzie. Ukryta, gdzieś głęboko teraz, ale
niezmienna od narodzin. Tylko jaka? Kto ustanowił jej bieg? Chciałem imion,
świadomości? Nie wiem. Wiem jedno –
chciałem poczucia obecności, poczucia mocy. Chyba najbardziej doskwierającym
uczuciem była wtedy tęsknota za czymś… nienazwanym. Jeszcze nienazwanym. Jak
można tęsknić za czymś, skoro nie wie się nawet co to? Jak się okazuje można.
Tęskniłem, tylko nie wiedziałem jeszcze za czym. Ruszyłem w stronę rzeki. Może
tam znajdę odpowiedź.
Pierwszy krok –
pierwsza myśl. Patrzyłem przed siebie. Gdzieś pomiędzy gałęziami krzaków
widziałem srebrzyste błyski . Poruszały się tak powoli jak moje myśli. Napłynął
spokój, cisza. Gdzieś na dnie duszy czułem, że w tej ciszy ktoś przemawia. Nie
wiedziałem jeszcze kto, ani co mówi. Ale czułem głos. Głos potężny, ale
spokojny i pełen dobroci. Jak głos rodziców.
Poszedłem dalej.
Natrafiłem na mur suchych krzaków. Delikatnie dotknąłem jednej z gałęzi.
Spodziewałem się tylko dotyku martwego drewna, dlatego też całym moim ciałem
wstrząsnął dreszcz kiedy poczułem coś więcej. Tyle skojarzeń przetoczyło się
przez umysł. Życie, dusza, pieśń. Nie rozumiałem słów, ale poczułem głęboką,
piękną i nieco smutną pieśń. A razem z nią poczułem coraz silniej wypełniający
mnie spokój. Nie opuszczał mnie. Odwróciłem się więc w stronę pól zasłanych
złotym zbożem i ruszyłem przed siebie wiodąc dłonią po gałęziach i liściach.
Wciąż nieprzerwanie czułem pieśń. Nie słyszałem, a czułem właśnie. Nie chciałem
jej przerywać. Jej piękno było niewyobrażalne. Wiedziałem już, że jeszcze nigdy
wcześniej nie doświadczyłem czegoś tak wspaniałego.
Dotarłem wreszcie
do prześwitu w zaroślach. Dostrzegłem tam idealne zejście nad rzekę. Kiedy
oderwałem dłoń od delikatnych gałązek to uczucie pieśni zniknęło. Żałowałem,
jednak zamiast znów dotknąć gałęzi ruszyłem w dół. Coś ciągnęło mnie nad rzekę.
Zszedłem po dość stromym spadzie porośniętym trawą do miejsca gdzie ziemia
styka się z wodą. Przykucnąłem na brzegu i zapatrzyłem się w wodę. Obserwowałem
w skupieniu każdą falę, każdy błysk, załamanie światła, ruch. Nie wiem jak
długo tak się wpatrywałem. Mogła to być godzina, dwie… dla mnie były to sekundy
tylko. Sekundy w innym świecie. Przepełnionym jakąś dziwną i piękną magią,
życiem. I tym spokojem, który już wcześniej dał o sobie znać. Dopiero gdy się
ocknąłem zdałem sobie sprawę, że znów czuję pieśń. Tym razem inną. Głębszą i
chyba mniej spokojną. Tak jakby ta pieśń oddawała istotę istnienia rzeki, zaś
tamta należała do roślin. Może tak było? Może wcześniej szedłem przy śpiewie
krzewów, zaś teraz wsłuchuję się w głos rzeki? Żałowałem tylko niezmiernie, że
właściwie tego śpiewu nie słyszę, a tylko go czuję.
Nagle poczułem jak
pieśń przybiera na sile. Sama się nie zmieniła, jednak czułem ją coraz mocniej,
coraz wyraźniej. Jakby wynurzała się z głębiny wodnej rzeki. Z każdym
wyśpiewanym słowem coraz bliżej i bliżej powierzchni. Wtedy wiedziałem co muszę
zrobić.
Wstałem i wyszedłem
znów na złote pola. Ruszyłem w stronę pobliskiego lasu i wszedłem między
drzewa. Długo błąkałem się między nimi szukając tego, co podpowiadała mi pieśń.
Zbierałem, szukałem, znosiłem na jedno miejsce. Złamane konary, pnie. Wszystkie
podobne. I żaden z żywego drzewa. Miałem ze sobą nóż i topór. Wiedziałem
jednak, że nie po to, aby ścinać i rąbać żywe drzewa. Czułem wciąż na sobie ich
baczne, ale spokojne spojrzenie. Nie mogłem ich skrzywdzić. Nie chciałem.
Miałem już to,
czego potrzebowałem. Obłe fragmenty drzew. Jednak ja widziałem w nich coś
innego. Widziałem dumne postacie, twarze mądre, dobre i wyniosłe. Twarze Bogów.
Kiedy jednak patrzyłem na ten zbiór poczułem, że to nie jest miejsce dla nich.
Należy im się inne. Znów zacząłem błąkać się między starymi, potężnymi,
wielkimi swą mądrością drzewami. W szumie liści słyszałem słowa. Słowa mowy
drzew, nie dla ludzkich uszu. Przynajmniej tak podpowiadał umysł. Serce mówiło,
że są i zawsze będą mędrcy, którzy tą mowę pojmują, którzy potrafią rozmawiać z
drzewami i duchami lasów.
Wtedy dotarłem na
skraj lasu. Mijałem to drzewo już kilka razy tego dnia, jednak dopiero teraz je
poczułem. Spojrzałem w górę. Wielki, rozłożysty, wspaniały dąb. Obejrzałem go z
każdej strony. Ujrzałem, że został on rozdarty uderzeniem pioruna. Jednak dalej
żył. Poczułem niewyobrażalną, świętą siłę tego drzewa. Oto najwspanialszy z
posągów. Oto najświętsza z rzeźb. Rzeźba stworzona wolą i mocą Bogów.
Wszystkie wcześniej
zebrane konary przyniosłem pod to drzewo i ułożyłem w jego korzeniach.
Wiedziałem doskonale co robić dalej. Pieśń zabierała ode mnie wszelką
wątpliwość. Wyznaczała każdy następny krok. Dawała wiedzę za wypełnianie jej
słów. Wiedzę, której wcześniej nie posiadałem. Słowa, których wcześniej nie
miałem w głowie teraz wypowiadałem głosem prosto z duszy. Pewność. Uśmiechnąłem
się od samego poczucia siły i spokoju płynącego z tej pewności. Przysiadłem w
cieniu szumiących delikatnie liści dębu, złapałem za pierwszy z konarów.
Wyciągnąłem topór i nóż i zacząłem rzeźbić. Powoli wykrawałem w drewnie to, co
sam widziałem w nim już wcześniej. Oczy pełne mądrości, siły, dobra i miłości.
Usta zacięte niezachwianą wolą. Brody długie, miecze ostre, dłonie dające
życie, rogi dające obfitość i odpowiedzi. A z każdą rzeźbą poznawałem imiona.
Imiona z którymi miałem od teraz podążać całe życie. Imiona Bogów, którzy będą
mnie strzegli, opiekowali się mną. Imiona Bogów, którzy dają mi najwspanialsze
z darów – życie i miłość.
Każdą stworzoną
rzeźbę stawiałem wokół dębu. Nie zastanawiałem się ani chwili nad ustawieniem
którejkolwiek z nich. To jakby one, a raczej ci, których przedstawiały,
kierowały mymi rękami. Tak podczas rzeźbienia, jak i podczas ustawiania rzeźb.
Kiedy skończyłem ostatnią rzeźbę i ustawiłem ją na wybranym przez nią samą
miejscu dostrzegłem, że już nastała noc. Noc chmurna i bezksiężycowa. Dojrzałem
mgły unoszące się znad rzeki i wpływające powoli między drzewa. Serce moje
napełniło się lękiem.
Poczułem jakiś
powiew. Nienaturalny dźwięk. Szelest liści niewywołany wichrem, złamana
gałązka. Odsunąłem się pomiędzy posągi, pod drzewo. Stanąłem plecami do niego i
obserwowałem co się dzieje wokół mnie. Cała moja dusza napełniała się lękiem
nienazwanym i pozbawionym słów. Mgła zbliżała się coraz bardziej. Powoli mnie
otaczała. W jej ruchach brakowało naturalnej płynności i spokoju. Jakby
wyciągała po mnie ręce, chciała się dostać jak najbliżej. Nie dotknęła jednak żadnej
z rzeźb, nie przekroczyła wyznaczonego przez nie kręgu. Jednak zaraz za jego
granicą snuła się jak głodny drapieżnik. Miałem nieodparte wrażenie, że w tej
mgle jest coś świadomego i jednocześnie wrogiego. Im dłużej na nią patrzyłem
tym wyraźniej to widziałem. Widziałem jak groza, jak gniew i nienawiść ukryte w
szarych smugach przybierają coraz bardziej realne kształty. Gdzieś, na granicy
wzroku przeskoczył jakiś cień. To znów przez sekundę ujrzałem jakby ludzką
postać wśród pasm oparu. Gdzieś dostrzegłem oczy, gdzieś szpony, gdzieś kły.
Czułem, byłem pewien, że to nie jest zwykła mgła. I, że mgła jest tylko
schronieniem dla istot w niej ukrytych. Dla czegoś, co jest wściekłe,
przepełnione chorą nienawiścią, tak zimną, że zmroziła moją krew. Cały zacząłem
się trząść. Postacie, przeróżnie wykrzywione, widziałem coraz wyraźniej. A
najwyraźniej wyczuwałem ich intencje. Krew, czuły krew. I czuły życie. A to
dwie rzeczy, które ich popychają do działania. Wtedy to zrozumiałem. Głód krwi
i nienawiść do żywych. Szli, byli coraz bliżej. Niemal już słyszałem oddechy,
ślinę ściekającą z pysków. Niemal już czułem jak bestialsko rozrywają moje
ciało, jak urządzają sobie biesiadę nad moimi zwłokami pojąc się moją krwią i
męcząc duszę. Czułem oddechy pozbawione ciepła i widziałem oczy pozbawione
głębi. Tylko nienawiść. Tylko gniew. Wtedy usłyszałem wycie. Na gałęzi nade mną
przysiadł kruk. Spojrzałem na niego odruchowo, sam nie wiedząc dlaczego
właściwie odwracam wzrok od zagrożenia. Ale zjawy się jakby zatrzymały. Horda
znieruchomiała. Wyczułem coś poza tym chłodem i nienawiścią. Lęk? Strach?
Przerażenie? Mój umysł nie wyobrażał sobie czegoś, co mogłoby te istoty
przerazić. Czy są one w ogóle zdolne do lęku? Nie wiem, jednak zwąc to lękiem
ludzki umysł łatwiej może to pojąć. Są rzeczy między ludźmi i są rzeczy między
duchami. Te dwa światy nigdy się do końca nie poznają i nie przenikną. Jednak
nie to wtedy zajmowało mój umysł. Kruk zaczął krakać, odpowiedziało mu kolejne wycie.
Najpierw z głębokiego lasu, potem gdzieś z pomiędzy pobliskich drzew. Serce i
dusza się rozradowały. Jednak umysł był sparaliżowany jeszcze większym
przerażeniem. Co to? Czemu nadchodzą wilki? Czemu przywołuje je kruk? Czemu
zmory są tak przerażone, że zamarły w bezruchu, niemal jak ja? Nagle mgła
zawirowała zupełnie inaczej niż wskazywał na to ruch powietrza. Między na wpół
realne, na wpół materialne postacie strzyg wpadły wielkie wilki. Zaczęły
warczeć, wyć, biegać we mgle. Zmory pierzchały w przypadkowych kierunkach,
rozpływały się w powietrzu. Wraz z ich ucieczką mgła rzedła. Zupełnie już
przylgnąłem do drzewa. Kruk siedział nade mną i przekręcał głowę zerkając to na
mnie to na wilki. One zaś postąpiły dalej, bez przeszkód przekroczyły święty
krąg. Miałem wrażenie, że jakby skłaniały głowy mijając rzeźby, po
przekroczeniu granicy wyznaczonej posągami zachowywały się jakby z nabożną
czcią. Wtedy kruk poderwał się gwałtownie z gałęzi. Poderwałem głowę i
podążyłem za nim wzrokiem. Wylądował na szczycie wielkiego sękatego kostura
trzymanego w dłoni przez postać, której jeszcze przed chwilą tu nie było.
Widziałem tylko cień. Kiedy zaczął się zbliżać ujrzałem przedziwną postać,
jednak od razu wiedziałem, że jest innej natury niż te złe duchy. Ze starczego,
na wpół drzewnego oblicza biło dobrem i ciepłem. Gdzieś w głębokim mroku
oczodołów pełgały ciepłe pomarańczowe płomyki. Długa spleciona z gałązek, bluszczu
i liści broda nadawała mu wygląd budzący szacunek i powagę, ale i sympatię.
Podszedł do mnie powoli, krokiem nad wyraz lekkim, jak na tak ogromną postać.
Przyklęknął zaraz przede mną i spojrzał mi w oczy. Wtedy zrozumiałem wszystko.
Wszystko co pojawiało mi się do teraz w głowie ułożyło się w jedną całość.
Wyjaśnił mi to potężny posłaniec Bogów, władca tego lasu przez ludzi zwany
Borowym lub Leszym. Pokłoniłem się mu. On wtedy wstał. Odwrócił się i odszedł w
las. Miałem wrażenie, byłem przekonany, że odwracając się jakby się do mnie
uśmiechnął.
Całą noc, do rana
spędziłem przy tym świętym drzewie składając podziękowania Bogom. Za ratunek,
za posłańca i za wyjaśnienie. Posłaniec wyjawił mi nie tylko moje dziedzictwo,
ale też drogę. Wiedziałem już którędy iść. Niedługo przed wschodem słońca
złapałem za długi, prosty kij i ruszyłem podpierając się nim. Ruszyłem na
niedalekie długie i wysokie wzgórze. Wdrapywałem się spokojnie, bez pośpiechu.
Szedłem na szczyt pogrążony w rozmyślaniach. Dostałem od Bogów nową drogę. A
może nie nową? Może już od dawna nią szedłem, a ten moment zrozumienia po
prostu jest jej częścią. Wiem jedno, nim odejdę do Nawii czeka mnie wiele pracy
tutaj, w Jawii. Wiele pracy ku chwale Bogów i Przodków, dla moich braci i
sióstr.
Dotarłem na szczyt wzgórza. Rozejrzałem
się. Oto moja kraina. Już nie pusta, znana, jałowa. Teraz jawiła mi się jako
kraina pełna duchów, znanych mi duchów. Istot, które mi pomogą, jeśli będę
umiał poprosić. Pode mną u stóp wzgórza zobaczyłem jezioro Dąbie. Dobrze znane,
widziane setki razy. A teraz jednak piękniejsze, bogatsze, pełniejsze. Za nim
wąski pas ziemi za którym z kolei rozciągał się wielki błękit. Bałtyk, morze
Jantaru. Strzybóg wraz ze wschodem Słońca zesłał lekki wiatry, który rozwiał mi
włosy. Wsparłem się mocniej na kosturze czując zmęczenie wspinaczką. Fale nagle
rozpaliły się złotem i czerwienią. Skłoniłem spokojnie głowę oddając hołd
Swarożycowi. Potem, na szczycie tego
wzgórza oddałem też hołd wszystkim Bogom, potem zaś Przodkom. Ruszyłem
spokojnie w stronę swego domostwa. Strzybóg dął coraz mocniej, Perperuna
zesłała deszcz, Płanetnicy ściągali chmury. Niedługo niebiosa rozpali Perun.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz